Wierzyć się nie chce, że od pierwszych obchodów Polonijnego Dnia Dwujęzyczności minęło właśnie pięć lat! Tak, tak, drodzy Państwo, to już pięć lat odkąd wespół z redakcją Dobrej Polskiej Szkoły i gronem osób związanych z polonijną szkołą i polonijnym życiem artystycznym w USA najpierw proklamowaliśmy to święto w konsulacie RP w Nowym Jorku (wrzesień 2015 r.), a miesiąc później zorganizowaliśmy pierwsze w historii świata, pilotażowe obchody w sześciu ośrodkach w USA i Europie. Polska Szkoła w Denver, z którą współpracuję była jednym z tych pierwszych, najpierwszych!
Gdy piszę te słowa jest niedziela wieczór, 20 października, święto dopiero co za nami. W tym roku powróciło do szkoły w Denver (po raz trzeci), a postawiliśmy w nim na dwie rzeczy. Pierwsza – obcowanie dzieci z polska książką, i druga – warsztaty dla rodziców na temat dwujęzyczności pt. „Od dwujęzycznych do fantastycznych”.
Jest przyczyna, dlaczego piszę „na gorąco”, pomimo zmęczenia i późnej pory. Przyjechałam do domu z głową pełną refleksji i nie chcę, by mi uciekły, ani by się zmodyfikowały, gdy zaczną do mnie docierać relacje i wrażenia z obchodów PDD w innych częściach USA i świata.
.
.
Refleksja pierwsza: nasze dwujęzyczne dzieci są głodne innowacji i urozmaicenia.
Reprezentuję ten rodzaj rodzica, który w przeważającej części jednoosobowo niesie na plecach bagaż dwujęzycznego wychowywania. Po pierwsze jesteśmy rodziną OPOL (One Parent One Language), po drugie polska szkoła jest zbyt daleko, by w grę wchodziły co weekendowe dojazdy. Środowisko polonijne wokół mnie jest zaś bardzo szczupłe i brakuje w nim rodziców tak mocno jak ja zaangażowanych w dwujęzyczność swoich pociech. Wiem więc z własnego doświadczenia, że innowacja i nieustanne, nawet jeśli wyczerpujące, poszukiwania materiałów oraz form edukacji, które będą motywować moje dzieci do nauki polskiego są bezcene. A nawet konieczne.
.
Z drugiej strony, również na bazie doświadczenia, wiem, jak przyjemnie i o ileż prościej jest trzymać się gotowych wzorców i kroczyć przetartymi szlakami (podręczniki, podstawy programowe itd.). I że zdarza się też, częściej niż tego byśmy sobie życzyli, że niesieni własnym zapałem i nieco zaślepieni celem, który przed sobą stawiamy, trwamy przy naszych dydaktycznych wytycznych i metodyce nauczania nie zawsze bacząc, czy i w jakim stopniu są one atrakcyjne i motywujące dla naszego dziecka.
Do tego dochodzi jeszcze jeden „cichy wróg”. Otóż nauka polskiego, czy to w polskiej szkole, czy w warunkach tylko domowych, zawsze pozostanie dla naszych dzieci dodatkowym obciążeniem. Czymś, z czym ich monolingiwalni znajomi z codziennej szkoły mierzyć się nie muszą. Młodsze dzieci jeszcze tego tak nie odbiorą. Będą uczyć się bardziej mechanicznie, bo wciąż są na etapie intensywnego, niewybiórczego i bezkrytycznego zainteresowania absolutnie wszystkim wokół. Będą przyswajać polskie wierszyki i piosenki, bo nas kochają, bo tego od nich wymagamy, a one nie chcą być nieposłuszne i nie chcą sprawiać nam kłopotu. Starsze dzieci z biegiem czasu zaczną jednak rozumieć, że ich dwujęzyczność jest w istocie dobrowolna. A one mają wybór. Co wtedy?
.
Wiele rodziców właśnie w tym momencie naprawdę odkryje prawdziwość stwierdzenia, że dwujęzyczność to wspaniały cel, lecz – jak podpowiada sama nazwa – to podwójna praca. Dwa razy tyle naszej rodzicielskiej energii i nakładów potrzebnych na ciągłe poszerzanie językowych i kulturowych horyzontów dziecka (polska szkoła, praca nad polskim w domu, wyjazdy do Polski, uczestnictwo w imprezach promujących polską historię i kulturę itd.). Dwa razy tyle cierpliwości w oczekiwaniu na rezultaty pracy dziecka i naszej. I nade wszystko dwa razy tyle dopingu, by dziecko nie straciło motywacji i zapału, a to oznacza właśnie: dwa razy więcej wysiłku, by nigdzie nie rozgościła się zbytnio nuda i rutyna, wróg i demotywator dla każdego rodzaju edukacji.
.
.
Refleksja druga: Polonijna rodzina w USA się zmienia. Polonijna edukacja musi się do tych zmian dostosować.
Bywa, że nawet przyjacielowi trzeba czasem nadepnąć na odcisk w imię wyższego dobra i tak będzie tutaj. Wiadomo, że najwięcej polonijnych szkół w USA funkcjonuje na Wschodnim Wybrzeżu oraz w Chicago z tej prostej przyczyny, że to tam wciąż mamy do czynienia z najliczniejszymi społecznościami polonijnymi. To wciąż prawda. A jednak prawdą jest też, że w ostatnim ćwierćwieczu amerykańska Polonia przeszła ogromne zmiany. Podnosi się poziom wykształcenia i majętności Polonii. Maleje liczba osób, które wyemigrowały z Polski w tzw. „sile wieku”, przybywa tych, którzy już tutaj dorastali, chodzili do amerykańskich szkół, tutaj zdobyli wykształcenie. „Amerykanizują się”, wreszcie, miejsca uważane przez dziesięciolecia za enklawy polskości w miastach uważanych za najbardziej polskie – jak choćby osławione Jackowo w Chicago czy Greenpoint w Nowym Jorku. Polacy, coraz lepiej zaaklimatyzowani i odnajdujący się w amerykńskiej rzeczywistości rozjeżdżają się coraz chętniej po całej Ameryce.
Wszystko to są rzeczy, których polonijna szkoła reprezentowana przez instytucje edukacyjne obsługujące głównie Wschód USA oraz Chicago poniekąd nie zauważają. Czekam cierpliwie na badania, które pokazałyby z jednej strony rozmiar i kierunek migracji Polonii w obrębie USA, z drugiej trend wzrostu odsetka rodzin mieszanych, czyli wspomnianych już OPOL-owych w polonijnych społecznościach. Nie mam pojęcia ile młodych polonijnych rodzin z dziećmi przybyło w ostatnich latach do mojego własnego Kolorado, ale wiem, że dużo, skoro dyrektor szkoły w Denver mówi, że w młodszych klasach liczba dzieci się ostatnio podwoiła i zaczyna jej brakować sal lekcyjnych. Wśród uczestników naszych niedzielnych warsztatów dla rodziców połowa reprezentowała właśnie rodziny OPOL. W szkołach na Wschodnim Wybrzeżu, które miałam przyjemność odwiedzić, dzieci z rodzin OPOL to wciąż mniejszość. Stawiam śmiałą tezę, że dzieje się tak nie dlatego, iż na Wschodnim Wybrzeżu nie ma tyle rodzin mieszanych co w „głębi” Ameryki, a raczej – bo rodziny mieszane z wielu względów nie przyprowadzają swoich pociech do polskiej szkoły. By wymienić jedną z głównych przyczyn – niestety na skutek realizowanych przez te szkoły podstaw programowych, które coraz słabiej odpowiadają na rzeczywiste potrzeby współczesnej amerykańskiej polonijnej rodziny OPOL. Długa nazwa, przepraszam, ale pokazuje, z jakim zjawiskiem mamy do czynienia. W szkole w Denver już istnieje klasa dla dzieci, które uczą się polskiego od podstaw, a informacje o Polsce, polskiej kulturze i historii, otrzymują w języku angielskim w myśl idei, że ubogacanie w duchu polskości może i powinno w zmieniających się warunkach językowych Polonii, odbywać się także po angielsku. Jak powietrze potrzebne są więc nam nowe podstawy programowe, nowa metodyka, nowe podręczniki i pomoce naukowe. I dobrze zorganizowana współpraca między ośrodkami edukacyjnymi.
.
.
Refleksja trzecia: Najlepiej uczymy się wtedy, gdy uczymy się od siebie i gdy uczymy się razem.
Prezentacjom i spotkaniom w szerszym gronie zawsze przyświeca fakt, by nie tylko wymienić się informacjami, ale i dowiedzieć, gdzie i dlaczego wciąż tych informacji brakuje. Pytania, które otrzymałam po naszych niedzielnych warsztatach były dla mnie ważnym sygnałem, że nawet w dobie tak łatwego i powszechnego dostępu do wiedzy wszelkiej, w tym materiałów na temat dwujęzyczności, wciąż istnieje wielkie zapotrzebowanie na wiedzę z pierwszej ręki. Na osobiste konfrontacje naszych doświadczeń z doświadczenia rodziców znajdujących się w podobnym do naszego położeniu. I że z doświadczeń, które najchętniej chcemy konfrontować na czoło wysuwa się doświadczenie porażki.
Cóż, żadne to odkrycie. Już dawno temu ktoś mądrze powiedział, że sukces ma wiele matek, ale porażka uwielbia przyklejać się tylko do nas. Tak to, w każdym razie, postrzega nasza ludzka natura. Bardzo mądra skądinąd, bo od czasu do czasu potrzebujemy zawodu po to, choćby tylko po to, by obudzić w sobie ambicję.
.
.
Ambicji, jak trafnie zauważył jeden z uczestników naszych warsztatów w Denver, rodzicom przybyłym na nasze niedzielne spotkanie nie brakowało. Wszak były to osoby, które przyprowadziły dzieci do polskiej szkoły i uczestniczyły w warsztatach. Każdemu z nas, włączając w to mnie samą, brakuje jednak czasami wiary, że zainwestowane w dwujęzyczność naszych pociech czas, pieniądze i energia rzeczywiście przyniosą oczekiwane skutki.
Gdy po drodze pojawiają się zgrzyty, gdy uderzamy głową w ścianę, bo nasze dzieci nie chcą iść na polskie lekcje czy odmawiają mówić po polsku, rodzi się w nas poczucie winy. I w tym momencie zjazd po równi pochyłej rozpoczyna się naprawdę. Nie ma bowiem gorszego wroga rodzicielstwa, i nie mówimy tu wyłącznie o sferze dwujęzycznego wychowania, ale wychowywania dziecka w ogóle, niż poczucie winy. Nie ja to wymyśliłam, za to wiele tęgich głów potwierdziło i wciąż potwierdza naukowymi badaniami. O prawdziwej porażce mówimy nie wtedy, gdy coś nam nie wyjdzie z naszego rodzicielskiego planu, lecz gdy dajemy odczuć dziecku, jak bardzo jesteśmy z tego powodu rozczarowani i gdy, nomen omen, przelewamy, choćby i nie do końca świadomie, to poczucie winy na nie. Na nasze dziecko.
.
.
Drodzy rodzice! Nie wszystko się nam w naszym rodzicielstwie uda i jest to nie ostrzeżenie, a fakt, z którym lepiej się pogodzić i nie walczyć. Nim dziecko zmieni się w dorosłego człowieka polegnie i rozsypie się w proch mnóstwo najlepszych pomysłów, jakie zrodziły nam się w głowie w związku z projektem ubogacania jego życia i dzieciństwa. Wszystko dlatego, że dziecko nie jest, niestety, naszą własnością, nie jest też materiałem do rzeźbienia bez ograniczeń. Jest przede wszystkim sobą samym i osobiście też jest jest zaangażowane w proces własnego wychowania. Podejmuje decyzje. Dokonuje wyborów. Na niektóre nie bardzo mamy wpływ. Z innymi możemy walczyć, ale zawsze warto zdawać sobie sprawę z ceny, jaką trzeba będzie w tej walce uiścić. A nadto… Nadto przecież zdarzają się w życiu sytuacje, że uwagę, czas i energię trzeba przenieść w zupełnie całkiem inne sfery rodzinnego życia niż dwujęzyczność. Bo chodzi o sprawy ważniejsze: o zdrowie fizyczne czy mentalne dziecka, o nasze zdrowie, o kondycję naszej rodziny jako rodziny.
.
.
Jeśli więc Kowalskim dwujęzyczne wychowanie wyszło lepiej niż nam – trudno. Jeśli Kowalscy zrobili w tym kierunku mniej, a dostali więcej – trudno. Nie ma co się do nikogo przyrównywać i nie ma co rozdzierać szat nad tym, co się nie wydarzyło. Zawsze jednak warto pamiętać o dwóch rzeczach i bardzo, bardzo Państwo zachęcam w związku z tym do refleksji nad własną postawą.
1. W dwujęzyczności nigdy nic nie jest przegrane i nigdy na nic nie jest za późno.
Konsekwencja w używaniu przez nas samych języka polskiego w obecności naszych dzieci oraz nasza konsekwentnie pozytywna postawa wobec polskości (precz z poczuciem winy!) i wobec naszych dzieci – kochajmy je i akceptujmy kim są, bez względu na to jaki wykazują w danej chwili stosunek do swego polskiego dziedzictwa! – może zdziałać cuda. Mogą się Państwo zdziwić jak wielkie i jak szybko.
.
2. To, co w nasze dzieci włożymy, to w nich zostanie.
Każda przeczytana po polsku książka, wierszyk, opowiadanie, rozmowa i zabawa po polsku. Każde odwiedziny u rodziny w Polsce, każda polska impreza. Zawsze lepiej coś, niż nic. Tym bardziej, że owo „nic” zazwyczaj jest czymś wiele większym niż nam się wydaje. Bierna znajomość polskiego (dziecko rozumie, lecz nie mówi) to też swego rodzaju zasoby, które wywierają pozytywny wpływ na rozwój dziecięcego mózgu. W przyszłości zaś sprawią, że dziecko, a może już dorosły człowiek, wróci do języka polskiego, jeśli poczuje taką potrzebę z łatwością, jakiej nigdy nie zazna osoba monolingiwialna. Dlatego nawet taka forma dwujęzyczności to kapitał, o który warto walczyć!
Jak mówi piękne hasło wymyślone kilka lat temu przez entuzjastów dwujęzyczności skupionych wokół Polonijnego Dnia Dwujęzyczności: Jesteśmy dwujęzyczni – jesteśmy podwójnie fantastyczni. Nigdy w to nie wątpmy i nie pozwólmy, by wątpiły nasze dzieci!
.
Eliza Sarnacka-Mahoney